Znowu 16h w busie. Troche gorzej z posilkami ale w ramach rekompensaty puszczaja Slumdog Milioner. Mamy przypuszczenia, ze jest to jedyne dvd jakie posiadaja bo film ten ogladamy juz po raz 2. Po raz drugi zreszta bez glosu i tylko z hiszpanskimi napisami, ale na niektore filmy to wystarcza.
Oczywiscie jakby moglo byc inaczej towarzysza nam Francuzi, a raczej ich francuski przewodnik. Gdy po 2h znajdujemy w Salcie najtanszy hostel ci i tak sa niezadowoleni bo cena rozni sie od tej przewodnikowej. Jestesmy swiadkami targowania, w ktorej jedna ze stron przez pol godziny posluguje sie argumentem : ´´O patrz tutaj!(palec na magicznej ksiedze) taka powinna byc cena´´ Efekt byl do przewidzenia, a my przynajmniej ugralismy niezla partyjke w ping-ponga.
Przez pierwsze 2 dni dostosowujemy sie do klimatu panujacego w miescie (zbyt trudno nie bylo) i robimy wielkie nic. Niby gdzies pojdziemy cos zobaczymy ale chocby nie wiem co od 13-17 siesta. I tak by blogo uplynal nam czas gdyby nie agencje turystyczne zapraszajace do zwiedzania okolicy. Rozpoznajemy co i jak, sprawdzamy magiczna ksiega i juz wiemy ze w 4 wypozyczamy samochod i jedziemy na dwa dni na Circuito Valles Calchaquies.
Ruszamy skoro swit (na szczescie swita przed 8) pierwsze 30km jeszcze wygodnie po asfalcie, potem w gory. Zachowujemy sie jak nieokrzesani Japonczycy, srednia 10km/h. Na pierwszy ogien kaktusy, moze nie tak duze jak u babci na oknie ale bardziej klujace. Potem to kalejdoskop zmienia sie jak tutaj krajobraz. Gory zolte, zielone, czerwone, brazowe, takie, srakie a czasem wszystko w jednym. Poruszamy sie na wysokosci powyzej 3000mnpm i tylko Andrzej fuczy jak wieloryb, ale ze niby wpychal woz z lokelsami.
A: wpychalem woz z lokelsami
Mijamy wiele wiosek, ktore sa zwyczajnie identyczne. Maly palmowy skwer, kosciol w glownym punkcie, jak juz jest jakis miejscowy(starszy) to siedzi w cieniu. Jest za to stado miejscowych dzieci (co nas jakby nie dziwi biorac pod uwage mozliwosci rozrywki)
Spimy w namiocie (tzn nasza dwojka) co okazuje sie wcale nei takie przyjemne. Bo o ile w dzien zar leje sie z nieba to nocami jest tu naprawde zimno. Nasze tylki jak tylko odmarzna cos o tym powiedza. Dzielimy sie przemysleniami (E: nastepnym razem powyzej 2000m wysuplam zaskorniaki na hostele, by nie skazywac sie na calonocne przytulanie)
Drugi dzien uplywa podobnie, dalej nie grzeszymy szybkoscia (jesli szukasz wyjatkowych krajobrazow to miejsce jest dla ciebie), a mimo to nadmiar czasu wykorzystujemy w Quilmes- ruinach indianskiego swietego miasta. Historia miejsca dosyc tradycyjna. Przed inwazja kolonialna bylo to miejsce spotkan, ceromonii, nauki, jak i zycia codziennego. Pozniej wskutek walki i smierci w obronie niepodlegosci uzysuje range miejsca swietego. Teraz, juz na drodze sadowej dochodzenie sie swoich praw wlasnosci.
Dwudniowa przygode konczymy dosyc nietypowo, uganiajac sie za pewnym Argentynczykiem. Ano po powrocie do Salty odbieramy plecaki i pakujemy sie do pokoju (10-cio osobowego) , w ktorym jest juz ow latynos. Koles jest niezla sierota, bo dobiera sie najpierw do tel, potem do naszej szafki na naszych oczach. Profilaktycznie gonimy go po miescie, aby sprawdzic czy nie zabral czegos innym wspollokatorom. Niestety byl czysty, wiec oszczedzil sobie jakichs 9 ciosow.
KOSZTY:
bus do Salty 130/os, wynajem auta 45/os/dzien, hostel 20/os