Z Melbourne wyjechalismy dwa dni pozniej. Wersja dla polskiej rodziny: 'nie mielismy planu, nie wiedzielismy co chcemy zobaczyc', nasza wersja: 'kotlet schabowy'.
Tak, jak w Kuala Lumpur najpier udajesz sie pod Petronas Towers, w Paryzu pod wieze Eiffla, w Bangkoku na ping-pong show, tak w Sydney na pierwszym miejscu stoi Opera House.
Mozesz byc bez gustu i smaku (tak jak my), ale budynek Opery z ktorejkolwiek strony by nie patrzec robi wrazenie (szczegolnie od strony wody, wraz z Harbour Bridge i centrum biznesowym). Dach, symbolizujacy zagle, jest zreszta jak najbardziej oczywistym rozwiazaniem, biorac pod uwage zamilowanie Australijczyzkow do sportow wodnych, szczegolnie widoczne w zatoce Sydney Harbour.
Gdy juz nasycilismy sie widokiem Opery udajemy sie do Botanic Parku, z ktorego rozposciera sie kolejny piekny widok na... wiecie co. Przy okazji zazeramy sie zoltym serem, inni zazynaja sie robiac przysiady, pompki, biegajac. Efektow brak:)
Poza centrum udajemy sie tylko do Olympic Park i na pobliska plaze Manly popatrzec na surferow. Troche zimno, wiec do wody srednio chce nam sie wchodzic, tym bardziej, ze w wodzie ciasno (weekend).
CS okazuje sie dla nas sporym wyzwaniem, gdyz musismy przetrwac 1 noc w mieszkaniu z para (nieskrepowanych) samcow:) Dla rownowagi mily czas spedzamy z kolezanka Ola, ktora wraz z towarzyszka Justyna uparly sie by podrozowac w przeciwnym kierunku.
Nasz pobyt w Australii dobiegl konca. Chyba nie tak to planowalismy, nie sadzilismy, ze uda sie taka czesc kraju zobaczyc od strony oceanu. Ale pozniej bylo za malo czasu na kupno auta, wypozyczenie za drogie, a stopem w turystyczne miejscowki dojechac ciezko. Zreszta stop dzialal dla nas raczej srednio z przewaga na slabo. Calkowicie rozne postawy ludzkie. Niechetnie zabieraja, ale jak juz, to czesto zapraszaja nas na obiad, proponuja nocleg. Nie zmienia to faktu ze pokonywanie kilometrow raczej szlo kiepsko (nie liczac 2 wozow po 700km)
KOSZTY: full day ticket: 17$,