Z lekkim opoznieniem zamieszczamy pierwszy wpis z Myanmaru, kraju, ktory nie kojarzy nam sie z zadnym Orwellem ani angielskim kolonializmem. Po prostu kolejny etap naszej trasy.
Niestety juz poza lotniskiem okazalo sie, ze kraj jest inny. Na drodze panuje ruch prawostronny, a przewazajaca liczba samochodow pochodzi z Japonii lub Tajlandii. Do smiechu bylo nam do momentu wyprzedzania i pracowania jako pasazer-zwiadowca. Zreszta co do ruchu to w Yangonie uderzyl nas brak motorbikow i masa starych toyot, mazd i nissanow. Auta maja po 30-40 lat i pracuja jako taryfy albo pick-up-busy. Prywatnych wozow jest bardzo malo. Ale klimat na drodze jest niezly.
Druga kwestia to pieniadze. Jako, ze srednio akceptuja jednak dolary, postanowilismy wymienic 200$. Ich najwyzszy nominal to 1000Kyats. 1$ = 1200Kyats. Wyszlismy z walizka banknotow.
Po samym Yangonie pokrecilismy sie 4 godziny. Na pierwszy rzut oka przepasc. Bangkok - 5mln mieszkancow, Yangon - 5mln mieszkancow. Przepasc. Troche smieci, troche zebrakow, pierwszy kraj na trasie z okreslona liczba Hindusow, Muzulmanow. Chrzescijanie tez sa, ale nie do rozpoznania. Yangon zostawiamy na koniec. Jedziemy na polnoc.
KOSZTY:
taxi z lotniska do centrum - 3$/2os (wystarczy lapac poza terenem lotniska), pick-up na dworzec autobusowy 1200K/os.; porcja obiadowa - 1500K/os.; bus do Mandalay - 10400K/os.