Eh to byl rejs.
W Esperance spedzilismy 3 dni- uzupelnilismy zapasy wody, zywnosci, ropy no i zalogi:) Dolaczylo do nas 2 kumpli Boba, a ze wyrwani spod opieki samic, od razu zaczeli pic browary i opowiadac sprosnei kawaly. Zapowiadal sie naprawde niezly rejs...przynajmniej dla jednego z nas:)
Pierwsze 2 dni to spokojne doczolgiwanie sie do Middle Island- punktu bazowego na pokonanie Great Australian Bight: 600 mil morskich klifow i klifow. Ruszylismy 18.03 z rana i zgodnie z prognoza pogody wialo mocno i w tylek, wiec z 6 wezlami szybkosci spodziewalismy sie 5 dni zeglugi. Drugiego dnia (co bylo do przewidzenia) nie wialo wcale. Za to trzeciego dnia wialo w ryj i rownie mocno co pierwszego wiec zrefowani osiagnelismy 3 wezly. Dzien ten byl tez w pewnym sensie przelomowy- w pewnym sensie:)
Wersja oficjalna, bardziej wiarygodna niz u Boba:
Trzeciego dnia w czasie przechylow jedna w lin (fal foka) wpadla nam do wody, co natychmiast wykorzytaly plywajace wokol lajby rekiny, obwiazujac wolny koniec dookola sruby silnikowej, skutecznie go unieruchamiajac. Nasz kapitan widzac ze sytuacja stawala se coraz bardziej beznadziejna postanowil wskoczyc do wody, by odciac line. Niestety rekiny znow okazaly sie sprytniejsze poniewaz jeden z napastnikow posiadal noz, ktorym przebil na wylot nadgarstek kapitana... gdyby nie Eddy i Jeff kapitan pewno siedzialby u neptuna. Cala sytuacja zmusila nas do calkowitego ograniczenia zuzycia energii: AutoPiloty i GPS poszly w zapomnienie, a do lask wrocily gwiazdy,kompas i mapy. Kolejne 36h to raczej tulanie sie po oceanie niz sensowne przyblizanie do celu. Sytuacja ulegla zmianie, gdy przestalo wiac kompletnie, a zaloge ogarnal szal.Pierwsze 3h to przygotowywanie calego planu dzialania, rozpatrzenie kazdego mozliwego wariantu lacznie z wybuchem jadrowym i tsunami. Nastepne 3h to nurkowanie na 600m glebokosci ok 1metr pod woda(no 600m fajnie brzmi:)) Potem to juz tylko kwiaty, usciski, przemowienia, wizyty w zakladach pracy, radosci nie bylo konca. Z pobliskiej Antarktydy przyplynely pingwiny z gratulacjami, a delfiny jak zawsze skakaly nad woda. Pozostala nam cala naprzod i... kolejne 4 dni na oceanie. Tym razem jednak obylo sie bez problemow, raz zeglowalismy, raz motozeglowalismy, raz fale mialy 2m a raz 4m, raz na obiad byly nalesniki a raz marsy i snickersy. Do Port Lincoln dotarlismy poznym wieczorem dnia siodmego, choc dzien potrawal jeszcze kilka dobrych godzin bo czekaly na nas zmrozone piwa i wina. Eh to byl rejs.
Kilka slow o ekipie: Calkowicie zrelaksowanie chlopcy w srednim wieku, swietni kucharze (naprawde gdyby nie oni nie jedlibysmy nic goracego), totalnie bezkonfliktowi, przysypiajacy na wachte:) no do bitki i do zapitki... tzn do tanca i do rozanca
Kilka slow o kapitanie: j/w. Niezwykle inteligentny chlop, twardy ale i odpowiedzialny zeglarz, a pozatym jeden z wazniejszych kolesi w Australii w przemsle wydobywczym, a z racji pelnionych obowiazkow mnostwo podrozuje. Przy okazji jest bezczelinie szczery, wiec (nie)milo posluchac o sytuacji w takiej Afryce.
Nasze 3,5 tygodnia na Capricornie dobiegly konca, poki co jestesmy wyleczeni z wielkiej wody, ale kto wie... Nie mamy tez kompletnie pojecia gdzie sie podziejemy.... a wlasciwie mamy:) Bob na spolke z Eddim i Jeffem w podziece za objedzenie ich z chleba masla ziemniakow cocacoli i chipsow zafundowali nam 4 dniowy pobyt w przyportowym hotelu w apartamencie deluxe ze spa (czy ktos wie co to jest?:))
Bob dziekujemy bardzo- kibicujemy i trzymamy kciuki za dotarcie do Queenslandu. Stopy wody pod kilem.